niedziela, 25 sierpnia 2013

* "Przeżycie dość surrealistyczne, acz miłe."

Z powodu dosyć głośnej wymiany zdań z rezydentką mojego mieszkania (wg niej, to ja jestem rezydentem jej mieszkania, a z pozycji parapetu, to całe piętro jest jej) nie doszło do skutku moje wczorajsze wieczorne wyjście z domu, miedzy innymi na kolejny film.
W związku z tym postanowiłem zmierzyć się z legendą NOTTING HILL i zrozumieć jego fenomen (sic!). Po odespaniu i powiązaniu w całość owej zawiłej historii niespodzianki w postaci gwiazdy Julii Roberts zjawiającej się, ku zmartwieniu paparazzi'ch w niewielkiej księgarni podróżniczej, doszedłem do takiej konkluzji: trzeba być wytrwałym. Ale nie chcąc ściągać na siebie gromów co drugiej kobiety (z pracy chociażby) zauważam, iż dzieło to ma swoje zalety w postaci wyszukanych i nad wyraz pozbawionych "mięsa" przekleństw, przez co za bardzo nie bolały uszy, fabuła nawet się nie dłużyła, chociaż zacząłem się plątać, ile razy roztają się i wracają, Hugh Grant niezmienny jak w każdym filmie (więc dobrze go wyedukowano do takich ról) i takie tam różne stosowne do tematyki problemy partnerskie i egzystencjalne. A teraz będzie zaskoczenie, absolutną rewelacją, dzięki której film przetrawiłem w całości, były trzy postaci: Gina McKee jako Bella, Rhys Ifans czyli niesamowity współlokator pana od romansu i bezapelacyjnie wyśmienity w roli wspólnika z księgarni James Dreyfus (Zaszalejmy! Wypiję sok pomarańczowy!)
Trudno byłoby nazwać film  Rogera Michella majstersztykiem komedii romantycznej, ale tych troje aktorów na pewno dało mu duszę.
Film pożegnałem z uśmiechem.

Pozostając w mieście, gdzie znajduje się rozsławiona przez film dzielnica, proponuję Fridę Hyvönen w utworze London!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz