sobota, 13 kwietnia 2013

Przychodzi czas sobotniego wieczoru.

Przychodzi czas

ścigania wieloznacznych słów...

Na taki późny, sobotni wieczór bardziej pasowałaby Elizabeth Fraser i jej mityczny język w jakimś utworze z płyty Treasure albo klimaty z Heaven or Las Vegas. Chciałem jednak inaczej (przez chwilę), dlatego z głośników snuje się radośnie Walking On Sunshine Eddy Granta. To taki trochę zapomniany, trochę przez ortodoksów wyśmiewany artysta reggae. Mam na myśli tych, którzy nigdy nie rozumieli przekazu tej muzyki, może czasem języka.

Wybrałem jego, ponieważ wiąże się ze wspomnieniami okresu, gdy TROCHĘ PIĘKNIEJSZE KINO było cotygodniową audycją w jednej z rozgłośni studenckich. A ona sama opowiadała o filmach, których się nie zauważa, a jeśli już, to mało kto je rozumiał, a już na pewno nie zwrócił uwagi na jedną z wypowiedzianych kwestii, na pewien szczegół... Potem taki widz wyszedł z sali projekcyjnej i opowiadał, że do du... i w ogóle bełkot jakiś. Ale przecież po to ta kwestia była, i to coś, co mignęło przez ekran.
I było w audycji o filmach, którymi się wszyscy zachwycali, bądź też wypadało na nich być (zaliczyć!),
a jednak też się niewiele z tego wyniosło.
I był wtedy Eddy Grant, bo gdzieś przed lub po TROCHĘ PIĘKNIEJSZYM KINIE rozbrzmiewało reggae, to klasyczne bardziej,  roots, ska i rocksteady, trochę reggaemuffin  w takiej audycji, gdzie tytuł został zaczerpnięty z tego "popowego" artysty. LIVING ON THE FRONTLINE się nazywała. Wtedy rzadko można było usłyszeć reggae w radio, a gdy próbowano grać tę muzykę w klubach, wszelkiego rodzaju decydenci i koledzy od dobrych rad pukali się w głowę, z zatrważającą wszechwiedzą
i pobłażliwością twierdząc:
- To się nigdy nie przyjmie, reggae to nie jest muzyka do tańczenia w klubach, nie w tym kraju.
Byli tacy. Dużo ich było.
I byli prorocy, na szczęście.

Od dawna chodził mi po głowie pomysł, by wrócić do TROCHĘ PIĘKNIEJSZEGO KINA. W pewien sposób to kontynuowałem w innej formie i bez tego tytułu (aczkolwiek idea wciąż pozostawała ta sama)... ale o tym innym zupełnie razem.

Panie, Panowie, Dzieci!
Skoro czytacie te zdania, to znaczy, że zatrzymaliście się na chwilę, a ja mam nadzieję, że z czystej ciekawości, niekoniecznie zgadzając się z autorem, czasem chociaż wrócicie.

Walking On Sunshine też nieprzypadkowo się zjawił właśnie dziś. Oglądałem dosyć specyficzny spacer w słońcu, mając trochę wolnego czasu, a wcześniej zastanawiając się na co pójść do kina.
Nic absolutnie nie mówił mi tytuł filmu, na twórców nie zwróciłem uwagi, pani w kasie podała mi reklamową ulotkę, kilka zdań. Z czystego poczucia prowokacji skomentowałem na ich podstawie film jako Dzieci gorszego Boga dla niewidomych. Pani w kasie chyba nie zrozumiała aluzji.
Natomiast ja już wiedziałem, że będę zauroczony i z niecierpliwością czekałem około godziny na seans.
Zaś podczas trwania projekcji siedziałem z uśmiechniętą od ucha do baczków buzią, a już wtedy, gdy niewidome dzieci przelewały nalewaną wodę, o mało nie parsknąłem śmiechem. I tu jest ta różnica, między śmianiem się a uśmiechem. I mimo, że końcówkę w pełny słońcu Lizbony prawie widzieliśmy, to reżyser (również scenarzysta) Andrzej Jakimowski zrobił nam psikusa, zostawiając głównych bohaterów za tylną szybą tramwaju. Warto wybrać się na IMAGINE. Chociażby po to, by w tak krótkim czasie nauczyć się dużo pokory od niewidomych.

Do zobaczenia więc! Przyjemnej lektury!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz