niedziela, 8 września 2013

"Oni teraz piszą o nieskończoności, ale nie wiedzą, co ona oznacza"

Inny obraz przeszłości niż Farhadi przedstawia austriacka reżyserka  Barbara Albert w opartym na osobistych doświadczeniach obrazie CI, KTÓRZY ŻYJĄ I UMIERAJĄ. To kolejne zderzenie młodego pokolenia Niemców z wojenną przeszłością swoich bliskich. Tym razem pokolenia wnuków, którzy przypadkiem odkrywają np. zdjęcie dziadka w mundurze SS. Pojawiają się wątpliwości, co do tego kochającego, uwielbianego przez rodzinę staruszka (Hanns Schuschnig), który mówi różne rzeczy. Raz opowiada, niemal ze szczegółami - przed kuzynem wiele lat wcześniej - że będąc strażnikiem obozowym w Oświęcimiu bał się tych szkieletów, jak się boi duchów, schodził im z drogi, a jednak będąc na warcie na wieży nie wahał się do nich strzelać, potem, gdy czas służby się kończył, stawał się nauczycielem religii i muzyki dla dzieci innych strażników i zarządzających obozem SS-manów, by po jakiejś chwili próbować się usprawiedliwiać znanym tłumaczeniem większości zbrodniarzy z tamtego okresu (zapewne nie tylko): Jestem niewinny! Nie mogłem temu zapobiec. To nie byłem ja!
Jego wnuczka, potomkini niemieckich Sasów z Siedmiogrodu pracująca w jednej z telewizyjnych stacji w Berlinie, próbując poznać przemilczane w rodzinie od lat fakty (Wszyscy Niemcy z Rumunii byli wcielani do SS. Dziadek był w obozie szkoleniowym -mówi ojciec Sity - ładnie zagrana rola przez Annę Fischer) musi przebić się przez ten mur milczenia, a często, w Polsce, czy w Austrii przez blokady biurokratyczne.
Reżyserka niestety jedynie zaznacza, jak trudno jest tę prawdę odszukać, nie zastanawiając się, jak to wpłynie na dalszą świadomość pokolenia Sity. Dowiadujemy się, że dziewczyna odziedziczyła chorobę serca - według mnie zupełnie niepotrzebnie, jak zresztą kilka innych rzeczy władowanych do tego worka - filmu, np. Żyd, w którym się bohaterka zakochuje, polskie squaty, podróż do Rumunii. W porządku, Sita chce poznać własne korzenie, ale to można by pokazać innym razem, a tak wychodzi taki miszmasz,zaś główny zamysł rozmywa się w dźwiękach zbyt głośnej muzyki dyskotekowej czy punkowej (są jeszcze pieśni chóralne), czy jej kłopotów z partnerami. Chyba, że ma być to film o dojrzewaniu i szukaniu samoświadomości dziewczyny, w takim razie za dużo w nim wojennej przeszłości dziadka. Na przyszłość proszę reżyserkę o zdecydowanie co ma być czym. Próbowałem odnaleźć wytłumaczenie takiego stanu rzeczy w oryginalnym tytule Die Lebenden, a to oznacza żywy, więc i tak obstaję przy swoim.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz