Jaki błogi odpoczynek dla zmysłów i jak uczta po raczej ciężkich filmach festiwalowych. Nie chodzi o to, że najnowszy film Romana Polańskiego jest banalny, czy nie prowokuje do myślenia, wręcz przeciwnie, ale z jakąż radością ogląda się rękę mistrza i duet wykonania - Emmanuelle Seigner (Wanda) oraz Mathieu Amalri (Thomas). Dołóżmy jeszcze perfekcyjnie napisane dialogi i bez zbędnych filmowych krajobrazów, czy ujęć teatralną scenę. Przyznaję (niekoniecznie ze wstydem - bliższa i tańsza jest mi X Muza), że dawno nie byłem w teatrze. WENUS W FUTRZE na jakiś czas zupełnie mi tę stratę rekompensuje. Bez zbędnego skłaniania się w dualizm kobiecej i męskiej natury, skrywanych słabości, nieodsłoniętych żądzy i innych interpretacji śledziłem tę sztukę z zachwytem. Ba, gdy pojawiła się w pierwszej scenie - tego mimo wszystko filmu - deszczowa aleja z tworzącą klimat muzyką, czułem, że będzie mi się to podobało. Podsumowanie filmu, pojawiające się już w jednej ze scen wcześniej: Bóg ukarał go i oddał w ręce kobiety może jest zaledwie częścią wytłumaczenia filmowego przesłania.
Ale ja jestem Wenus, muszę być goła. Taka praca. Widzisz tę metkę? "Made in Olimp"
Emocje i napięcie, humor i tylko dwoje aktorów - przepis na film? Do tego potrzebny odpowiedni reżyser. Na interpretację filmu przyszedł czas później, on zostaje i będzie pewnie długo w pamięci, jak na taki film przystało.
Sądzę, że nie popsuje nastroju Velvet Underground - Venus in Furs.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz