Miało być o czymś innym, ale dzięki koleżance dowiedziałem się, że jutro w mieście (poszukajcie) wyświetlany będzie film (w dodatku za free), który warto obejrzeć, nawet jeśli ktoś nie przepada specjalnie za muzyką reggae. Bo to historia człowieka, którzy nie trafiają się zbyt często, dając innym tyle wiary, radości i miłości. Nie wszystkim może być po drodze z jego poglądami, zwłaszcza na relacje miedzy mężczyznami i kobietami (inna kultura), dzieci. Aczkolwiek rodzina była dla niego bardzo ważna, chociaż na przykład ojcostwo rozumiał też inaczej, niż się ogólnie przyjmuje. Siłę, której dawał wyraz w swych utworach, czerpał z miłości i ogromnego poczucia wolności. Muzycznie przekazywał całego siebie, nie zważając na ludzką zawiść, próbę zamachu na swoje życie, czy wreszcie szybko rozwijającą się chorobę (niestety w pierwszych stadiach raka lekceważoną). Z filmu Kevina McDonalda zatytułowanego po prostu MARLEY dowiadujemy się od bliskiej rodziny, rodziny jego ojca, której nazwisko rozsławił, przyjaciół, polityków, na koniec opiekującego się nim personelu z kliniki w Szwajcarii o Bobie Marley'u - człowieku. Mimo geniuszu, z jego wadami, słabościami i prostą mądrością dla wszystkich potrzebujących. Bez nich zresztą nie byłoby Marleya, bez ich pomocy również. Każdy człowiek, nawet wybitny potrzebuje wsparcia innych. wystarczy wsłuchać się w pieśni tego, który z lokalnej muzyki folkowej uczynił potęgę radości na całym świecie.
Już jakiś czas temu pozwoliłem sobie na zakup tego filmu w wydaniu kolekcjonerskim... ot, chociażby aby popatrzeć na Petera Tosha grającego na pianinie. Mimo, że mam pewien dystans do samego Marleya jako człowieka, to szacunek do jednego z nielicznych już proroków pozostanie. I razem z nim zaśpiewam Misty morning z refrenem z tytułu wpisu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz