Gdy kilka lat temu po raz kolejny opuszczałem moje prywatne ponad dwudziestoletnie piekło, koleżanka, aby utwierdzić mnie w wierze, że coś się może udać, podarowała mi między innymi kartkę, na której wypisane są dwa zdania wypowiedziane przez Janusza Gajosa (tego Gajosa):
Wiara to wielka rzecz. I bardzo trudna.
Gdyby nie kilka innych wątków w najnowszym filmie Małgośki Szumowskiej mógłbym zakończyć ten post na tych właśnie zdaniach.
Tym trudniejszą jest owa wiara dla człowieka głoszącego ją, nauczającego, jak wybierać odpowiednie drogi w życiu, jakimi kierować się wskazówkami, jak tworzyć i przestrzegać zasad - nie tylko wiary.
A ksiądz Adam, mimo swojej światowości i otwartości do ludzi, mimo pobłażliwości i nie zwracania uwagi na drobnostki (przekleństwa, pojedyncze piwa) jest surowym kapłanem:
A poprzedni ksiądz dawał kartkę bez spowiedzi - mówi zawiedziona narzeczona.
Wydawałoby się, że w czasie kazań dzieli się z wiernymi osobistymi doświadczeniami związanymi z odkryciem wiary jako takiej, potem powołania. Z tych samych powodów odsuwa od siebie kobietę (również samotną, mimo związku, odrzuconą ze swego naturalnego środowiska) swojego kolegi, z którym prowadzi ognisko dla młodzieży wyciągniętej z poprawczaka. I nie jest to wiara na pokaz. Do czasu, gdy rodzą się wątpliwości, co do sensu bycia samotnym, gdy ciało domaga się bliskości kogoś drugiego. Tłumi to alkoholem, nie po raz pierwszy, głośną muzyką, zaangażowaniem w pomoc potrzebującym. I wie, chociaż to go drażni, że jest tylko człowiekiem, z bezsilnością wykrzykując: Bo jest mi smutno. Ale komu może o tym opowiedzieć?
- Można się wyspowiadać?
- Nie teraz. Teraz jest sprzątanie.
Pomaga odrzuconym, sam będąc na to skazanym.
Czym jest wiara, powołanie i sztywne trzymanie się nakazów w obliczu nie dającej się okiełznać natury?
Szumowska nie łamie tabu, o tym już się mówi, problem polega na tym, że nie wszyscy, łącznie z samymi zainteresowanymi, chcą przyjąć do wiadomości taki stan rzeczy. reżyserka delikatnie operując głównym wątkiem księdza, który odkrywa ów seksualizm, pokazuje każde miejsce, gdzie różnego rodzaju odrzucenia stają się kolejnym tabu, zwłaszcza w małych miejscowościach (nieważne, że jest tam Niagara), a może raczej małych społecznościach. Każdy rodzaj inności jest z góry potępiony.
Sam film W IMIĘ... jest bardzo stonowany, nie narzuca się widzowi, chociaż bez pewnych scen trudno się obejść, to jednak subtelny, z ładnymi zdjęciami Michała Englerta, montażem i muzyką Pawła Mykietyna i Adama Walickiego.
Nawet końcówka filmu, wydawałoby się tak oczywista, nie generalizuje homoseksualnych zachowań księży, chociaż niewątpliwie taka seksualność istnieje. To przyuczeni do nieulegania słabościom, ale przecież ludzie.
Andrzej Chyra zasługuje na nagrodę, Maja Ostaszewska według mnie też - za drugoplanową rolę żony Michała - on sam, czyli Łukasz Simlat, a także Tomasz Schuchardt jako "Blondi" byli również nieźli. Natomiast Kościukiewicz - na szczęście tym razem nie razi swoją pretensjonalnością.
Jest tak polska grupa, która zanim zaczęła produkować kawałki typu: Baśka miała cycki dwa, grała coś z przekazem. Polecam zatem z ich pierwszej płyty:Wilki - Amiranda.
:) za cytat z Gajosa kiedyś Tobie podarowany.
OdpowiedzUsuń