wtorek, 22 października 2013

"Pogodnie, z przelotnym opadem przelatujących szczątek satelity"

I wszystko byłoby wspaniałe: efekty, 3D, cisza i pustka w kosmosie, bezsilność wobec nieznanego, przerażenie wobec ogromu wszechświata i strach przed śmiercią, próba pogodzenia się z losem i ostatnie wysiłki, by jednak przetrwać, to wszystko było niezłą historią... do momentu, gdy dr Stone - Sandra Bullock sięga po gaśnicę, traktując ją jako namiastkę silnika odrzutowego, niestety w kosmicznej przestrzeni. Na szczęście Alfonso Cuarón nie jest pierwszy, który się potknął w tak głupi sposób, podobnie było do pewnego momentu w Prometeuszu Scotta. Są tacy, którzy zachwycili się w filmie Alfonso Cuaróna grą aktorską (sic!). Czy na pewno mieli na myśli aktorstwo, czy intonację głosu, bo dla mnie najbardziej przekonywującym był płacz dziecka, Bullock się starała, a Clooney po prostu czytał swoją kwestię przyglądając się mikrofonowi.
Nie znalazłem tu jednak większej samotności niż w 2001: Odysei kosmicznej, ani niezwykłego zmagania się z kosmosem, zresztą nikt chyba nie chciał dorównać mistrzowi Kubrickowi.
Faktem jest jednak, że oglądając GRAWITACJĘ w dobrym 3D, obraz i zdjęcia robią niesamowite wrażenie, tak jak niektóre sceny, raczej z aktorami gdzieś w tle lub obok. Godnym zauważenia jest altruizm dowódcy wyprawy (polsko brzmiące nazwisko zobowiązuje). Tyle, że nawarstwienie trudności, aby szczęśliwie o mało nie utonąć już na powierzchni rodzimej planety raczej śmieszy, zwłaszcza obserwując sposoby zmagania się z nimi. Śmiesznie też miejscami jest w dialogach: Połowa Ameryki Północnej nie ma łączności z Facebookiem. Ale czy przelatująca sztuczna szczęka jednej z nieżywych osób załogi uszkodzonego promu również? Tandeta.
Jeśli chodzi o gatunek, to jak najbardziej: mamy i naukę i fikcję.

Oby nie zabrakło nam nigdy tlenu: Jean Michel Jarre - Oxygene, tym razem proponuję płytę  w całości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz