Gdy kończy się film Pawła Pawlikowskiego nie chce się wyjść z sali, to trzyma jak magnes. Surowy i pełen autentycznej zadumy obraz daje widzowi kilka odpowiedzi o rzeczach przeszłych i teraźniejszych, ale zostawia też kilka pytań, i kilka wersji dalszego ciągu, chociaż zmierza ku jednej. IDA jest filmem wysublimowanym, dostojnym i pełnym szczerości, jak ludowa figurka Chrystusa z niewielkiego podwyższenia przed gmachem klasztoru. Anna - Ida poznaje prawdę o swojej rodzinie, a siostra jej matki, przy okazji, a może przede wszystkim, ma wreszcie okazję, by uporać się ze swoimi demonami i pogrzebać kości syna, zostawionego pod opieką siostry, podczas gdy ona sama poszła walczyć, cholera wie po co. Bynajmniej nie po to, by nazywać się Krwawa Wanda, co zauważa poniewczasie.
Jest życie poza klasztorne: Ty pewnie nawet nie wiesz, jak ty wyglądasz.
Co do pytań, każdy może je postawić zgodnie z nastrojem, czy wychowaniem: porzucenie życia doczesnego dla pokuty, szukania odkupienia za grzechy innych, czy ucieczka?
Film Pawlikowskiego trzeba ukoić w sobie, bo jak ukazuje najnowsza historia tego kraju, poza niezbyt licznymi wyjątkami, naród jak był, tak i pozostał ciemny.
Nie wystarczą nazwiska reżysera, Agaty Kuleszy - Wandy, Róża była jej siostrą, Agaty Trzebuchowskiej - Idy Lebenstein, Adama Szyszkowskiego - zabójcy, Jerzego Treli - opiekuna, Dawida Ogrodnika - młodego marzyciela-realisty (a potem zaczną się kłopoty) z saksofonem altowym.
Trzeba by wymienić całą ekipę, bo w tym dziele nie ma zbędnej sceny, elementu scenografii, ba, ani o jedno słowo nie pada za dużo, a te, które są, są tymi najwłaściwszymi.
John Coltrane - In A Sentimental Mood na dobranoc.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz