Na Cinergii zapowiedź kolejnego filmu, tak, jak opisywany ostatnio, opartego na autentycznych wydarzeniach. Tym razem historia wręcz nieprawdopodobna, bez praktycznie żadnych szans na to, by w ogóle skończyła się szczęśliwie. Niestety piątka z szóstki rybaków, którzy wypłynęli kutrem na połów w sztormową pogodę, tego rejsu nie przeżyła. Nikt nie zawinił, to nie był ich jedyny rejs w taką pogodę i to nie pogoda bezpośrednio doprowadziła do tragedii. Zdarzył się tak zwany niefortunny przypadek.
Na archipelagu Westman na północy Islandii, w obszarze czynnych wulkanów znajdujących się na tych małych wysepkach, ludzie są obeznani z niebezpieczeństwem i śmiercią.
Film Baltasara Kormákur opowiada historię tragicznego rejsu i mimo bólu, jaki przyniósł rodzinom tych, którzy nie wrócili, ukazuje, że chęć przeżycia jest w człowieku bardzo silna. Wystarczy w to wierzyć i nie rezygnować. Wiele, co nas życiu złego spotyka, nie udaje nam się nie z powodu warunków zewnętrznych, a jedynie z naszej rezygnacji. Do której nie potrafimy się czasem przyznać i zrzucamy winę na cały świat.
Gulli (Ólafur Darri Ólafsson) nie poddał się. Płynął, miał za towarzystwo sporadycznie pojawiające się mewy, z którymi rozmawiał, powracające sceny z życia, twarze swoich kolegów idących na dno. Po prostu płynął około 5 - 6 godzin, w wodzie Oceanu Atlantyckiego o temperaturze około 5 stopni Celsjusza, przy temperaturze powietrza wahającej się od - 2 do -3 stopni. Potem, na bosych stopach około 2 godzin szedł przez wulkaniczne, ostre wybrzeże do swojego miasteczka (poznał wyspę po latarni), a dopłynął z innej strony.
Przeprowadzano na nim eksperymenty, fizycznie uratowała go tkanka tłuszczowa jak u foki. On sam zdaje sobie sprawę, że uratowała go wiara.
Dire Straits - The Mans Too Strong to chyba właściwy utwór do tego wpisu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz