Terry Gilliam - reżyser, plastyk, aktor, członek słynnej grupy Monty Pythona tym razem wziął się za być może już niedługo czekającą nas przyszłość. Poruszane w jego obrazie (niesamowita scenografia i te kolory!) tematy już dziś z całym bólem są widocznie wokół nas:
Mam 15 lat i już wszystko mnie nudzi mówi jeden z bohaterów Bob (Lucas Hedges) starający się pomóc pracownikowi ojca, jednocześnie próbując ogarnąć świat z pozycji swoich lat (i zaczynających burzyć się hormonów).
Już samo umiejscowienie większości akcji w byłym kościele, zakupionym przez Qohena Letha po pożarze i przerobionym na mieszkanie (coś w rodzaju loftu), gdzie w miejscu ołtarza stoi biórko, a raczej rozbudowane miejsce pracy, dokładnie oddaje zadanie stojące przez Qohenem (niezły Christoph Waltz, nie wiem tylko dlaczego, lecz przypominał mi Johna Malkovicha). Otóż bohater, przeprowadzając liczenie jednostek, stara się sprostać zadaniu wyznaczonemu przez Zarządcę, czyli odnaleźć sens życia. Niestety cały czas zero oscyluje w okolicach dziewięćdziesięciu kilku z przecinkiem procent, podczas, gdy zadanie ma wykazać iż: 0 musi wynosić 100%.
Jakby tego było mało, pewna drobna choroba psychiczna trapi bohatera, uzależnionego dodatkowo od psychoterapeutów (jednym z nich jest, jako dr Shrink-Rom, Tilda Swinton), jakby rozdwojenie osobowości: My, my sami. Dodatkowo silna alienacja, mimo niebywałego geniuszu: Boimy się imprez, nie wiemy, gdzie stać. A także nie do końca pogodzenie się z zastanym porządkiem cyfrowego świata, w którym - podsumowując - najwłaściwszym narzędziem okazuje się najzwyklejszy solidny młotek.
Dużo pytań o przyszłość świata i jednostki w skomputeryzowanym świecie zadaje film TEORIA WSZYSTKIEGO.
Tak dużo wyborów, tak mało czasu.
Bardzo mi pasuje do tego wpisu grupa Gogol Bordello w utworze Supertheory Of Supereverything.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz