czwartek, 16 października 2014

"Jasne kolory są za bardzo skandynawskie."

We trzech jesteśmy chyba inteligentniejsi niż on.

Jeśli ktoś lubi czysty absurd zarówno słowny, jak i okolicznościowy, to z filmu PORWANIE MICHELA HOUELLEBECQA na pewno nie wyjdzie zawiedziony. Właściwie to tak, jakby oglądać inną wersję Rejsu, chociaż do filmu Marka Piwowskiego - z góry uprzedzam - daleko mu. Może to przez kultowość naszego, może przez kulturowe i historyczne dziedzictwo.
Francuski reżyser Guillaume Nicloux podjął się opowiedzenia swojej wersji autentycznego zniknięcia na jakiś czas słynnego literata Houellebecqa (zresztą z udziałem samego zainteresowanego a tej opowieści).
A opowieść zawiera samo porwanie (Wydaje mi się, że nie macie planu.), trzeba dodać że z tzw. syndromem sztokholmskim, gdzie oczywiście dowiadujemy się wiele o porywaczach i prywatnych zainteresowaniach autora Cząstek elementarnych, Mapy i terytorium, czy Platformy. Jest to również doskonała płaszczyzna do rozmów o muzyce (Mozart jest przereklamowany), kulturystyce,walkach (a nawet jej nauki, co niemal zahacza o wyrządzenie krzywdy porywaczowi, przez porwanego), o tym kto zginął w Auschwitz, Polakach  (Polska istniej od niedawna), dyskusji o literaturze, czy wreszcie o polityce i demokracji. Jest nawet nauka gwizdania i seks z wynajętą znajomą porywaczy, jak też fascynacją tą o 34 lata młodszą kobietą (z pewną dozą wzajemności).
W całym porwaniu największy dyskomfort sprawia literatowi brak zapalniczki. Dopóki ktoś nie wpłaci kaucji. Wtedy dostaje nawet w prezencie śliwowicę i... samochód.

Ale nie liczcie na wybuchy śmiechu, to ciągłe miłe uśmiechanie się i... przyczynek do refleksji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz