środa, 4 grudnia 2013

Prawdziwe historie kończą się prawdziwie.

Czego nie można powiedzieć o filmie CALL GIRL, chociaż już na plakacie jest to napisane. W ogóle film mnie zmęczył. Ciągnie się, ciągnie, niby coś się dzieje, ale bez żadnego pomysłu, by przyspieszyć. Nagle całkiem nieźle na pół godziny przed końcem, fajnie - jak na skandynawski thriller przystało - zaczyna trzymać w napięciu... Tylko po to, by beznadziejnie się zakończyć. I niby co? Ta niepełnoletnia (ale już prostytutka) przedostała się do Rovaniemi, a tam przy pomocy Mikołaja i jego reniferów nagle się wszyscy dowiedzieli, co zaszło w Szwecji zmian społecznych i opiekuńczego państwa? Nie przekonał mnie scenariusz pani o bardzo długim nazwisku: Marietta von Hausswolff von Baumgarten - mimo poruszanego tematu młodocianej zwłaszcza prostytucji a związkami z polityką i szemranym półświatkiem. A reżyser Mikael Marcimain zapewne zauroczony tak pokaźnym scenariuszem nawet nie zareagował (jakże śmiałby sprzeciwić się arystokratce), by to skrócić i wyprostować do przyzwoitej formy oglądalności.
Mimo doskonałej gry dwóch mężczyzn (Simon J. Berger - młody, zdolny, odważny policjant, czy Sven Nordin - kochanek, przyboczny i testujący nowe nabytki dla Dagmar Glans)  i Pernilli Augus, jako burdelmamy jestem rozczarowany. No może trochę też trzeba oddać młodej Iris, czyli naszego niewinnego aniołeczka, zagranego z odrobiną tylko gracji przez Sofię Karemyr.
Tak to już jest w aspekcie liberalizacji. Nie zabieram kobietom ich prawa do wolności, ale niektóre z nich mogłyby popracować nad tym, pod czym się podpisują. Mężczyzn też to dotyczy. Wiem.

Dla zawiedzionych piosenka z filmu Abba - Dancing Queen

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz