piątek, 7 lutego 2014

Ktoś już znalazł 20 podobieństw między rodziną Weston z Oklahomy, a swoją?

I na tym polega prawdziwość filmu Johna Wellsa. Moje koleżanki, pracujące w kinie, nie mogły się nadziwić dlaczego tak dużo osób przychodzi obejrzeć ten film, a tzw. seniorzy wręcz wyrywali sobie bilety z rąk przed seansem, za niższą cenę biletu. Odpowiedź jest prosta - zwłaszcza oni dużo w życiu przeszli, a do obejrzenia tego akurat filmu skłoniła ich zwykła ciekawość: czy naprawdę nie tylko w mojej rodzinie tak się dzieje?
Jedne z pierwszych zdań: Moja żona łyka tabletki, ja piję. Taki mamy układ. oraz któreś z kolei: Gdyby coś się stało jednemu z nas, drugie opróżni skrzynkę, niestety trochę kiepsko wychodzą w naszych rodzimych warunkach, niewielu starszych ludzi ma skrytki w bankach, a już na pewno w tym kraju, żadna taka osoba nie przyzna się, do tego, że żyje 50 lat ze światowej sławy alkoholikiem (alkoholiczką) lub jest uzależniony od leków, narkotyków w postaci tabletek.
SIERPIEŃ W HRABSTWIE OSAGE to niesamowita mozaika wszelkich, oczywistych (ba, ktoś się obruszy, że to nie jest możliwe w jednej rodzinie, a ja twierdzę, że to i tak mało w tym filmie) typowo rodzinnych zachowań wobec siebie. Takich, które raczej nie wychodzą na światło dzienne: jest tam i zdrada, i zazdrość matki o ukochaną córkę tatusia, jest kazirodztwo (niekoniecznie świadome i wymuszone), jest szukanie własnego ja, na przekór innym członkom rodziny, myślącym stereotypowo, są też niespełnione oczekiwania apodyktycznej matki wobec dzieci i z tego samego powodu emocjonalna niestabilność tychże we własnych związkach, ciągłe wymagania i ironizowanie zachowań, jest... tego całe mnóstwo. A że historia dzieje się na terenach, gdzie niegdyś zamieszkiwali Indianie Prerii, dochodzą jeszcze wątki czysto rasistowskie, chociaż ograniczone do okazywania wyższości na tą nacją w ironiczny sposób. By do końca zrozumieć wszystkie zawarte w obrazie niuanse należałoby obejrzeć film kilka razy, aby się na wszystkim skupić.
I nie dotyczy to absolutnie żadnej tzw. rodziny patologicznej, ale takiej z tradycjami, wielopokoleniowej.
Farbujesz siwiznę i po raz piąty przechodzisz okres dojrzewania.
Długo by można film Wellsa analizować, pozostawiam to każdemu z widzów, najlepiej osobno.
Dodam jedynie, że to film aktorskiego kobiecego tria: Meryl Streep (uzależniona, apodyktyczna matka; ze względu na rolę, wcale nie przeszarżowała), Julii Roberts (wbrew pozorom, podobnej z charakteru do matki - świetnie to oddane w roli) i dawno nie widzianej w takiej formie Juliette Lewis. Trochę odbiegała od nich ekspresją trzecia siostra Ivy - Julianne Nicholson i Chris Cooper jako mąż Mattie Fae, siostry głównej bohaterki, jednak też duże brawa.
Jakaś puenta na koniec? Chyba wypowiada ją Cooper:
Nie rozumiem tej wredoty. Nie rozumiem, czemu nie można szanować drugiego człowieka.
Ale to tylko jedna z puent, inna brzmiałaby: ... ale nie dajesz mi żyć. Jeszcze inna....

Zupełnie abstrahując od fabuły dodam dwie rzeczy. W pewnym momencie, gdy pada pytanie, jaką Indianką jest Johnna (Misty Upham), pada odpowiedź Cheyenne (z wyraźnym wymówieniem "Szeyenne") w polskim tłumaczeniu nie ma Szejenka, tylko Czejenka.
Druga sprawa dotyczy mojego plusa dla reżysera, scenografa (?): w pokoju, gdzie Barbara, rozmawiając z Karen, chłodzi się wentylatorem, za nim, na ścianie wisi duży plakat The Clash.

W związku z powyższym taki utwór proponuję: The Clash - The Sound of The Sinners

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz